sobota, 11 kwietnia 2015

Rozdział 4



     Jesteśmy teraz w kapitolińskim samolocie. W międzyczasie poznaliśmy Megan Allen – opiekunkę, jak i mentorkę, która mimo, że wychowała się w Kapitolu, jest taka jak ja i Ryan – jest inna. Jednak czasami nie panuje nad swoimi kapitolińskimi nawykami:

   - Mówię wam: nie chcielibyście przeżyć tego, co ja. Pewnie i tak byście już dawno poumierali!
   - Możesz się zamknąć?! – najwyraźniej Ryan nie wytrzymał. – Cały czas mówisz tylko o sobie! Co nas obchodzi, że zabrakło ciastek pistacjowych i jakiegoś głupiego karmelowego mydła?! My mamy o wiele gorsze zmartwienia: u nas ciężko nawet o mały kawałek chleba czy litr wody do picia, a ty się wnerwiasz,  bo zabrakło ci lakieru do włosów?!
   - Masz racje – Megan poważnieje – to wy musicie się nawzajem zabijać, nie ja. Co prawda, ja też musiałam, ale to było dawno temu i nawet już dobrze nie pamiętam, jak to było, oprócz tego, że było potwornie.
   - Nie, to ja przepraszam – Ryan się uspokaja – nigdy się tak jeszcze na kogoś nie wściekałem. Przepraszam.
   - To pewnie dla tego, że jeszcze nigdy nie poznałeś tak samolubnej osoby jak ja - śmieje się Megan.
     Nie potrafię jej rozgryźć; raz zachowuje się jak rozkapryszona kapitolinka, a zaraz potem jak normalna dziewczyna, którą znamy już dobre parę lat.

   - Wszystko dobrze Rozelle? – Ryan najwyraźniej zauważył moje zamyślenie. – Coś się stało?
   - Nie, nic. Jest super – odpowiadam, a żeby to uwiarygodnić, lekko się uśmiecham.

     Po wielkiej przemowie Megan o przetrwaniu na arenie, idę do swojej kabiny. Po drodze widzę wiele wartościowych rzeczy, które oprócz stania i połyskiwania do niczego nie służą. Dam głowę, że za cały taki samolot, każdy mieszkaniec Lepro mógłby już do końca życia nie chodzić głodny. Jednak Kapitol woli dysponować tymi oto statkami powietrznymi, którymi lecimy na pewną śmierć.

   - O, tu jesteś! – wchodzi do kabiny Megan – Wszędzie cię szukałam.
   - Przecież mówiłam, że idę do swojej kabiny.
   - Najwyraźniej zapomniałam – Allen siada na łóżku obok mnie. – Mam pomysł. Mówiłam wam o Paradzie Trybutów i o stylistach. Ale… no… mogę zostać twoja stylistką?
   - Ale mówiłaś, że każdy ma już przydzielonego stylistę – dziwię się.
   - Tak, ale na specjalne życzenie Trybuta, można sobie wybrać innego. To co? Mam już pomysł na strój dla ciebie!
   - Skoro tak bardzo ci na tym zależy to okay – udaję znudzenie.

     Po chwili głośno się śmiejemy, a Megan znowu zamienia się w tą dobrą i wielkoduszna osobę, którą skrywa pod aroganckim kapitolińskim płaszczem.

   - Kolacja gotowa. Zapraszam do jadalni – wchodzi do pokoju służąca, za którą podążamy w kierunku jadalni.

     To wielkie pomieszczenie ciężko nazwać jadalnią, bo jest po prostu za duże, nie mówiąc już o tym, że wcale nie widać, że jesteśmy w poduszkowcu. Siadamy na specjalnie wyznaczonych miejscach, a chwilę później podają nam dość obfity jadłospis. Są w nim dania, o których ludziom z piątki, a nawet z całego obszaru jedenastego się nie śniło. Kapitolinczycy są bardzo wybredni, skoro na przystawkę podają homara z sosem z korzenia Lnu (genetycznie zmutowany korzeń  Prymulki) i do tego marmolada z cukinii. To trochę dziwne, ale wolę nie wnikać w ich gust, bo widząc po ubraniach są nieco za bardzo kreatywni.

   - Co bierzesz? – pyta Ryan.
   - Yyy… może coś lekkiego, ale raczej czegoś takiego nie mają – śmieję się.
   - Może kurczaka? To chyba jest najlżejsze – uśmiecha się blondyn.
   - Dobra – mówię nieco obojętnym tonem - ale bez sosu, tony przypraw, itp. Po prostu kurczak – mówię i patrzę na służącą, która odwraca się i idzie w kierunku kuchni. Po chwili wraca i kładzie przede mną dużego kurczaka z rożna.
   - Dziękuję – uśmiecham się nieco i zaczynam pałaszować kurczaka.
   - Oh, co za styl! – zachwyca się Allen.
   -Styl?  – dziwię się.
   - Kapitoliński. Taki zdecydowany, surowy, mocny. Brawo! – klaska radośnie mentorka, podczas gdy Ryan przewraca oczami. – Ale zajmijmy się igrzyskami, tak więc…
   - Jakimi igrzyskami? – dopytuje blondyn.
   - Nic nie wiecie o Igrzyskach Niezgodnych? – marszczy czoło Megan, kiedy kręcimy głowami. – Właśnie jedziemy do Kapitolu, gdzie spośród Niezgodnych z systemem młodych ludzi w waszym wieku wylosują dwie osoby przeciwnej płci, by stoczyły walkę na arenie. Z obszaru jedenastego jesteście tylko wy, więc możecie być pewni, ze zostanie cię wylosowani. Wspaniale, nieprawdaż?! Ale to znaczy, że na pewno zostaniecie wybrani na tą okropną rzeź.
     I znowu to robi. Znowu z aroganckiej i nieco głupawo, ale pozytywnie nastawionej do świata kapitolinki zmienia się w dobrą, miłą, uczuciową i inteligentną kobietę.

Rozdział 3



      Wchodzę do kapsuły, która unosi mnie na górę. Mimo, że jestem już na powierzchni, widownia otacza plac tak, że czuję się jakbym dalej była pod ziemią. Wszyscy ludzie z Kapitolu patrzą na mnie dosłownie z góry. Jest też prezydent Hudson. Nagle zauważam blondyna, który nie wrócił.  Jest przywiązany do jednego z filarów podpierających loże dla widowni. Stoję jak posąg patrząc na niego z pytaniem wypisanym na twarzy:
- Co oni ci zrobili? – szepczę.
    Ale ten tylko stoi i patrzy w moje oczy tak głęboko, jakby wiedział, że spotka mnie ten sam los.
   - Skąd to masz?! – pyta głos z głośników, gdy kamera pokazuje na bilbordach mój łuk.
   - Od ojca – odpowiadam.
     Ludzie zaczynają mierzyć mnie wzrokiem i rzucać mi szydercze spojrzenia. Wszyscy wiedzą, że jestem owocem nielegalnego romansu ludzi z dwóch różnych grup. Nie zabili mnie tylko dla tego, że chcieli by moi rodzice widzieli jak ginę na arenie. Wie o tym już każdy. Co za upokorzenie. Jest jednak światełko w tunelu; jeśli wygram na arenie, nie zabijając nikogo, Kapitol oszczędzi mnie i moich rodziców. Obiecali nam, że wtedy moglibyśmy odejść, na przykład do Panem. Dystrykty wygrały tam wojnę z Kapitolem i ludzie są wolni. Ale haczyk tkwi w tym, że nie da się wygrać, nie będąc bezlitosnym mordercą.
     Strażnik pokazuje, że mam stanąć na środku, więc tam idę, ale egzamin jest inny, niż ten, który opisywała mama. Skanują mnie urządzeniami, które wysuwają się ze ścian. Jest ich tak wiele, że po chwili widzę tylko niebieskie światło z małych żaróweczek przymocowanych do tych urządzeń - Dziesięć – odzywa się głos w głośnikach.
     Co się dzieje?! Strażnicy szarpią mnie aż do filara i przywiązują grubym sznurem naprzeciw chłopaka o blond włosach, który dalej patrzy mi w oczy, jakby chciał powiedzieć: ,,a nie mówiłem?’’

***

     Joe właśnie wyszedł na powierzchnię, skanują go.
   - Grupa ósma; łowiectwo!
     Patrzy w moją stronę, i po chwili biegnie w kierunku filarów, chcąc pomóc, ale zatrzymują go strażnicy i wciągają do kapsuły.
   - Kto to jest? – pyta blondyn.
   - Mój przyjaciel – odpowiadam. – A ty, kim jesteś?
   - Odmieńcem – mówi obojętnie. – Zawsze nim byłem, odkąd pamiętam. Mam na imię Ryan, jestem z trójki, a przynajmniej byłem.
   - Rozelle z piątki – przedstawiam się.
   - Będziemy drużyną, no… powiedzmy…
   - Oboje będziemy z obszaru jedenastego.
   - Właśnie – potwierdza – ale nie wiem, czy to coś da.
    Ma rację, to i tak nie ma znaczenia. Kiedy zacznie się gra, nawet brat stanie przeciwko bratu, by wygrać.

Rozdział 2



   - Jak polowanie? – wchodząc słyszę głos mamy dobiegający z kuchni – Przygotowałam ci posiłek.
   - Dzięki, ale nie jestem głodna. Joe dał mi spory kawałek szynki i jeszcze trochę mi zostało – mówię grzebiąc w torbie.
   - To od twojego ojca – mama podsuwa mi coś dużego, zawiniętego w kawałek płótna.
     Ostrożnie biorę zawiniątko i odwijam drewniane cudo. To łuk. Drewniany, ale solidny, z pięknymi zdobieniami.
   - Jest cudowny! – mówię, wpatrując się w dzieło ojca. – Skąd go masz?
   - Joe przyniósł. Wkrótce będzie ci potrzebny – mama zalewa się łzami.
   - Spokojnie – mówię łagodnie. – Przecież będę cię odwiedzać.
   - A co jeśli cię złapią? – pyta mama wtulona w moje ramiona tak, jak ja kiedyś w jej.
   - Nie złapią – mówię, po czym całuję ją w czoło – Zobaczysz, będzie dobrze.

***

     Jest punkt dwunasta. Stoję w kolejce do testu, o ile się nie mylę jestem gdzieś dwudziesta siódma, Joe jest zaraz za mną. Po chwili donośny głos z głośników informuje, że ,,czas zacząć coroczny egzamin sprawności młodzieży z obszaru jedenastego”. Jako pierwsza do kapsuły wchodzi rudowłosa dziewczyna z pewną siebie miną. Kapsuła wynosi ją na powierzchnie, gdyż nasza ,,poczekalnia’’  jest pod ziemią. I po raz kolejny przemawia głos z głośników:
   - Grupa ósma; łowiectwo!
     Jako drugi wchodzi chłopak z ciemnymi włosami i smutną miną. Podczas gdy rudowłosa łowczyni wraca pod ziemię i zmierza w kierunku stalowych drzwi z numerem ,,8’’.
   - Grupa pierwsza; kucharstwo!
    Z góry słychać szydercze śmiechy z ciemnowłosego chłopaka, podczas gdy do kapsuły wchodzi jakiś blondyn. Budzi on we mnie uczucie, którego nie mogę nazwać. Nie jest to miłość, ale coś takiego, że… że mogę mu zaufać, że jest odmieńcem, tak jak ja. Czuję to w sercu, tak głęboko, jak nigdy niczego nie czułam. I nagle czuję, ze spotka go jakieś nieszczęście. Chcę go zatrzymać, ale jest już za późno. Wszedł do kapsuły, która unosi go ku górze, jak winda. Kapsuła zjeżdża na dół i wychodzi z niej ciemnowłosy chłopak, który wszedł przed nim. Niecierpliwie czekam na werdykt, ściskając łuk od ojca, który ze sobą zabrałam.
   - Dziesięć – odzywa się głos z głośnika.
     W kolejce zaczynają się szmery. Nikt nie wie co oznacza ,,dziesięć’’, ale Joe i ja wiemy. Odwracam się do niego i patrzę głęboko w jego czarne, przestraszone oczy i otwieram usta, ale słowa uwięzły mi w gardle, on jednak wie co chcę powiedzieć i kręci głową. Strażnik każe mi się odwrócić, więc robię to bez oporu, ale niepokoi mnie jedna sprawa: dlaczego tamten chłopak nie wrócił? Po nim poszły już dwie osoby i wróciły, teraz idzie trzecia, ale on jeszcze nie przyszedł.
      Czy ze mną też tak będzie? Czy zostanę Dziesiątką i już nigdy nie wrócę? Dziewczyna przede mną już weszła, za chwilę moja kolej…

czwartek, 2 kwietnia 2015

Rozdział 1



     Wpatruję się w mały, jeszcze zielony listek klonu, który ciężko opada na moją dłoń. Nagle słyszę jakieś krzyki, a po chwili, w drzewo tuż obok mojej głowy, trafia jabłko nabite na znajomą strzałę.
- Hej, Rozelle! – słyszę w oddali i odwracam wzrok od strzały.
     To mój przyjaciel Joe. Jest w grupie łowieckiej, i właśnie teraz poluje. Znam go odkąd wypuściłam pierwsza strzałę. Trafiłam wtedy w jego torbę myśliwską, która do tej pory jest jeszcze przedziurawiona. Joe nauczył mnie wtedy polować, i od tamtej pory robimy to razem. Mimo, że ja poluję nielegalnie. Ma półdługie szatynowe włosy i ciemnie, niemalże czarne oczy. Jego lekko wykrzywiony nos idealnie pasuje do szerokiej szczęki i wielkich mięśni.
- Cześć Joe – staram się być uśmiechnięta, ale od wczoraj nic nie jadłam, a mój
   brzuch mówi sam za siebie.
- Jesteś głodna. Poczekaj, zaraz ci coś dam – mówi, chcąc jak zwykle mi we
   wszystkim pomagać.
- Wiesz, nie… - ale gdy Joe wyciąga z torby wielki kawałek szynki od razu
   zaczynam się ślinić i zmieniam zdanie – Chociaż… skoro nalegasz…
- Już niedługo będziesz mogła legalnie polować – mówi łowca, podczas gdy ja
   myślę tylko o jedzeniu.
     Ma rację, ale wtedy przeniosę się na teren dla łowców i nie będę mogła legalnie spotykać się z matką poza handlem na targu, gdzie mama sprzedaje ubrania, które szyje. Jesteśmy w Obszarze Dziesiątym, który zajmuje się wyrobem tkanin i ubrań. - A jeśli będę miała więcej niż jedną umiejętność? – pytam.
     Joe spuszcza głowę.
- Nie oszukujmy się! – ciągnę dalej – Mój ojciec jest drwalem, mama tkaczką
   do tego jeszcze poluję. To już trzy. A może jest coś jeszcze? Coś, czego nie odkryłam!
- Udawaj – rzuca Joe.
- Co?
- Nie pokazuj im innych umiejętności. Pokaż tylko jedną, najlepiej polowanie.
- Nie! – wybucham – Nie umiem ukryć tego kim jestem! Tak się nie da!
     Może trochę przesadziłam, ale taka jest prawda! Nie da się udawać kogoś, kim się nie jest, a przynajmniej na teście.
- Przepraszam, ja…
- Nic się nie stało – przerywa mi Joe. Jak zawsze wszystko rozumie, nie jest wściekły, rzadko się złości. Jest wspaniałym przyjacielem. Nielegalnym, ale dobrym.
- Joe! – słyszymy w oddali – Joe, gdzie jesteś?!
- Idę! – wrzeszczy Joe.
- Pa – uśmiecham się na pożegnanie
-Pa – Joe także się uśmiecha.
     Zostaję w lesie jeszcze godzinę, a w drodze do domu sprzedaję swoją zdobycz.